Kościelny Biznes na Żałobie: Jak Instytucja Handluje Nadzieją i Lękiem
Walentynki – dzień, w którym jedni celebrują miłość przy romantycznych kolacjach, inni zaś, w przypływie alkoholu i nostalgii, bezskutecznie próbują skontaktować się z byłymi partnerami. Mnie ten szczególny dzień przyniósł zupełnie inne doświadczenie: uczestnictwo w pogrzebie dawno niewidzianego znajomego. Choć na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że opłakiwanie zmarłego nie wpisuje się w konwencję święta zakochanych, historia samego Walentego – biskupa straconego przez dekapitację – sugeruje, że może być inaczej. Wszakże w oryginalnym kontekście obchodzenie tego dnia w atmosferze żałoby może wydać się bardziej zgodne z jego pierwotnym duchem.
Ceremonia, zgodnie z tradycją, odbywała się w obrządku rzymskokatolickim, co pozwoliło mi na niecodzienną obserwację zachowań wiernych i samej instytucji Kościoła w jej naturalnym środowisku. Muszę przyznać, że rzadko zdarza mi się widzieć tak jawny i cyniczny mechanizm wyciągania pieniędzy od ludzi, szczególnie tych pogrążonych w żałobie. Kościół katolicki, jak w soczewce, ujawnia tu swoje prawdziwe oblicze: instytucji, która świetnie opanowała sztukę sprzedawania nadziei za odpowiednią opłatę. To nie duchowość, a dobrze naoliwiona machina finansowa, korzystająca z ludzkiego strachu przed nieznanym.
Weźmy chociażby słynne „co łaska” – eufemistyczny termin, który w praktyce oznacza narzuconą kwotę za usługi duchowe. W zależności od parafii ta magiczna waluta może mieć wartość od symbolicznych 50 złotych do nawet kilku tysięcy złotych. Sprawdzając dane na stronie colaska.pl, odkryłem, że pogrzeb może kosztować od kilkudziesięciu złotych do nawet pięciu tysięcy. Jak to się ma do ewangelicznej skromności i powszechnej dostępności sakramentów? Nijak. „Co łaska” to przecież sprytne posunięcie marketingowe: klient płaci tyle, ile uzna za stosowne – ale standardy tej stosowności są jasno komunikowane przez sugestie i presję otoczenia.
Sam pogrzeb, jak zauważyłem, jest rytuałem, który w teorii powinien pomagać żałobnikom przejść przez trudny czas. W praktyce jednak staje się widowiskiem, gdzie główną rolę odgrywa ksiądz, organista i „firankowy” ministrant, a centralnym elementem jest taca. Na ceremonii, w której uczestniczyłem, duchowny wygłosił homilię – słowa, które powinny być pełne otuchy i skierowane bezpośrednio do rodziny zmarłego. Jakie było moje zdziwienie, gdy po powrocie do domu znalazłem tę samą homilię w Internecie – jako gotowy szablon dostępny na stronie dla kaznodziejów. Czy duszpasterz, który nie zadaje sobie trudu przygotowania osobistej mowy, rzeczywiście łączy się w żałobie z rodziną zmarłego?
Nie można również pominąć absurdalnej komercjalizacji sakramentów w ogóle. W Gdyni, jak wyliczyłem, „pełne zbawienie” – od chrztu przez bierzmowanie, ślub, aż po pogrzeb – kosztuje około 1800 złotych. Oczywiście w innych miastach kwota ta może się wahać, ale czy sama koncepcja płatnego dostępu do zbawienia nie wydaje się groteskowa? Kościół z powodzeniem wykorzystuje ludzkie lęki – przed piekłem, potępieniem, samotnością – i przekształca je w przychodowy model biznesowy. Nie chodzi tu o wiarę, lecz o podtrzymywanie monopolu na „zbawienie”, które w rzeczywistości jest jedynie kolejnym produktem na rynku duchowości.
Nie jestem przeciwnikiem indywidualnej duchowości. Rozumiem, że ludzie potrzebują sensu w życiu i wsparcia w trudnych chwilach. Ale instytucjonalna religia, zwłaszcza w formie katolickiej, dawno przestała być odpowiedzią na te potrzeby. Zamiast empatii i autentycznego wsparcia oferuje puste rytuały, standaryzowane przemowy i cenę, która często jest poza zasięgiem zwykłych ludzi. Być może czas porzucić iluzję, że Kościół „to coś więcej” – to po prostu instytucja, która nauczyła się zarabiać na tym, co niewidzialne i niemierzalne. Walentynki przypominają nam o miłości, a pogrzeby o ulotności życia. Czyż nie czas, by spojrzeć krytycznie na tych, którzy żyją z eksploatacji tych dwóch idei?
Autor: Admin